Z pozoru drobny błąd, a skutki potrafią być globalne. Poznaj osiem słynnych wpadek tłumaczeniowych – od gaf dyplomatycznych i katastrof technicznych po absurdalne przekłady reklam. Zobacz, jak jedno słowo może zmienić bieg historii i czego uczą nas te historie o roli profesjonalnego tłumacza.

Spis treści
Wprowadzenie
W dobie globalnej komunikacji i błyskawicznego obiegu informacji, dobre tłumaczenie bywa na wagę złota. Przekład umożliwia porozumienie ponad barierami językowymi – ale jeśli pójdzie coś nie tak, skutki potrafią być opłakane lub… komiczne. Historie słynnych wpadek tłumaczeniowych pokazują, że jedno źle przełożone słowo czy zdanie może zrujnować kampanię reklamową, wywołać międzynarodowy skandal, a nawet wpłynąć na bieg historii. W niniejszym artykule przyjrzymy się kilku głośnym pomyłkom tłumaczeniowym z różnych dziedzin: od tłumaczeń pisemnych i ustnych, przez przekłady audiowizualne i lokalizację reklam, po tłumaczenia specjalistyczne – techniczne, dyplomatyczne, maszynowe oraz sądowo-medyczne. Każdy z tych przypadków niesie ze sobą cenną lekcję zarówno dla tłumaczy, jak i dla zleceniodawców korzystających z ich usług.

1. Pisemne tłumaczenie dokumentu: Traktat z Waitangi
Jednym z klasycznych przykładów fatalnej pomyłki tłumaczeniowej w piśmie jest Traktat z Waitangi z 1840 roku – dokument założycielski Nowej Zelandii, podpisany między przedstawicielami Korony Brytyjskiej a rdzennymi wodzami Maori. Problem w tym, że istniały dwie wersje traktatu: jedna po angielsku, druga w języku maori. Choć obie miały dotyczyć tego samego, różniły się kluczowymi sformułowaniami. W wersji angielskiej Maori oddawali „całkowitą i bezwarunkową suwerenność” Brytyjczykom. Natomiast w tłumaczeniu na maori użyto słowa „kawanatanga” – oznaczającego raczej rządzenie czy administrowanie – i zapewniono jednocześnie Maorysom „tino rangatiratanga”, czyli pełnię władzy nad własnymi ziemiami i zasobami. Innymi słowy, według interpretacji maoryskiej, mieli oni zachować samorządność i kontrolę nad swoimi sprawami, oddając Brytyjczykom tylko ograniczone prawa rządowe.
Dlaczego doszło do takiego rozbieżnego przekładu? Tłumacz, misjonarz zorientowany w języku maori, najwyraźniej starał się przełożyć europejskie pojęcie „suwerenności” na coś zrozumiałego dla Maorysów, którzy nie znali takiego konceptu państwowej zwierzchności. W efekcie użył słów sugerujących protektorat lub rząd w ograniczonym zakresie, a nie całkowite zrzeczenie się władzy. Brytyjscy przedstawiciele albo nie zdawali sobie sprawy z tej subtelnej różnicy, albo (jak sugerują niektórzy historycy) celowo jej nie wyjaśnili, by skłonić wodzów do podpisu.
Konsekwencje: Niestety, kiedy prawda wyszła na jaw, okazało się, że obie strony rozumiały traktat inaczej. Brytyjczycy uważali, że zyskali pełną suwerenność nad Nową Zelandią, podczas gdy Maori myśleli, że zachowali autonomie w swoich plemiennych terytoriach. Ten błąd tłumaczeniowy stał się zarzewiem napięć i konfliktów. W kolejnych latach doszło do sporów, buntów i wojen nowozelandzkich (tzw. wojen maoryskich), gdy Maori zorientowali się, że kolonizatorzy naruszają obiecane prawa. Do dziś Traktat z Waitangi pozostaje dokumentem spornym i symbolicznym – podnoszonym w debacie publicznej przy okazji roszczeń Maorysów o ziemię czy autonomia. Rząd Nowej Zelandii musiał w XX wieku ustanowić specjalny Trybunał Waitangi do rozpatrywania tych roszczeń, co pokazuje, jak trwałe skutki może mieć jedno „niedokładne” tłumaczenie sprzed ponad 180 lat.
Czego nas uczy ta historia? Przypadek Traktatu z Waitangi dobitnie pokazuje, że w tłumaczeniach pisemnych, zwłaszcza dokumentów prawnych i traktatów, precyzja jest kluczowa. Każdy niuans może zmienić interpretację zobowiązań. Dlatego tak ważna jest współpraca z wykwalifikowanymi tłumaczami oraz konsultacja treści ze specjalistami obu kultur. Ponadto, jeśli dokument ma być podpisany przez strony posługujące się różnymi językami, obie wersje powinny być zgodne co do znaczenia – w przeciwnym razie rodzi się niebezpieczeństwo poważnych nieporozumień. Ta historia to przestroga zarówno dla tłumaczy, jak i dla zleceniodawców: nie wolno iść na skróty ani dopuszczać niejasności. Cena błędu może być ogromna – od sporów sądowych po długotrwałe konflikty społeczne.

2. Ustne tłumaczenie symultaniczne: Jimmy Carter w Polsce
Tłumaczenia ustne (konsekutywne czy symultaniczne) również obfitują w anegdoty o wpadkach, ale niewiele z nich przeszło do legendy tak, jak wizyta prezydenta USA Jimmy’ego Cartera w Polsce w 1977 roku. Carter – ówcześnie nowy prezydent – odbywał właśnie swoją pierwszą podróż zagraniczną, mając nadzieję na ocieplenie relacji między Wschodem a Zachodem. W Polsce czekała go jednak niespodzianka: fatalne tłumaczenie jego przemówienia, które sprawiło, że dyplomatyczny występ zamienił się w niezręczną komedię.
Amerykański Departament Stanu zapewnił Carterowi tłumacza, ale niestety wybór padł na osobę o zbyt małym doświadczeniu. Steven Seymour, bo o nim mowa, był wprawdzie częściowo obeznany z językiem polskim, jednak nie był zawodowym tłumaczem konferencyjnym i – co gorsza – nie przygotowano go odpowiednio do wystąpienia prezydenta. Gdy Carter wygłosił w Warszawie przemówienie powitalne, chcąc okazać szacunek i zainteresowanie, tłumacz pomieszał znaczenia kilku słów, a nawet niektóre frazy przełożył na… język rosyjski (pomyłkowo, być może z powodu nerwów lub złych nawyków językowych). To brzmiało jak policzek, biorąc pod uwagę historyczną niechęć Polaków do Związku Radzieckiego.
Najgorsze jednak były przeinaczenia sensu wypowiedzi prezydenta. Carter powiedział m.in., że „opuszcza Stany Zjednoczone dziś rano” (w domyśle: by przybyć do Polski), co tłumacz przekazał jako „opuściłem na zawsze Stany Zjednoczone”. W kontekście zimnej wojny zabrzmiało to co najmniej dziwnie – jak deklaracja dezerterowania z własnego kraju! Następnie prezydent wyraził radość z wizyty i chęć poznania „pragnień przyszłości” narodu polskiego, czyli dowiedzenia się, czego Polacy oczekują od przyszłości. Niestety, Seymour przetłumaczył to tak, że zabrzmiało, jakoby Carter mówił o swoich „cielesnych żądzach wobec Polaków”. Publiczność zareagowała na te słowa wybuchem śmiechu i konsternacji, a polscy dziennikarze natychmiast wyłapali kuriozalne sformułowania. Jak głosi popularna wersja tej historii, tłumacz posunął się nawet do stwierdzenia, że amerykański prezydent „jest szczęśliwy, mogąc chwytać Polskę za jej intymne części” – choć możliwe, że akurat ten fragment był żartobliwą przesadą prasy. Tak czy inaczej, wiadomość poszła w świat: Carter rzekomo prawił w Warszawie dwuznaczne, nietaktowne kwestie, których oczywiście w ogóle nie wypowiedział.
Konsekwencje: Incydent stał się sensacją medialną. Prezydent USA, chcąc nie chcąc, został bohaterem dowcipów w polskich (i nie tylko) gazetach, co przyćmiło polityczne przesłanie jego wizyty. Jeszcze tego samego dnia w trybie awaryjnym zmieniono tłumacza – rolę przejął profesjonalny polski tłumacz Jerzy Krycki. Co ciekawe, Krycki również przeżył trudne chwile: mając w pamięci wpadkę poprzednika i słysząc południowy akcent Cartera, tak się stresował, że na konferencji prasowej przez dłuższą chwilę milczał, nie będąc pewnym, co prezydent właśnie powiedział. Ostatecznie jednak opanował sytuację. Na szczęście światowi przywódcy wykazali się wyrozumiałością – I sekretarz PZPR Edward Gierek skomentował dyplomatycznie, że choć tłumaczenie było niezręczne, „żaden Polak nie powie złego słowa o damie ani o tłumaczu, nawet jeśli zgrzytamy zębami”. Sam Jimmy Carter również podszedł do sprawy po dżentelmeńsku: nie obwinił publicznie Seymoura. Mało tego – gdy po latach ów tłumacz zmarł (w 2014 r.), wśród jego pamiątek znaleziono list od Cartera z pokrzepiającymi słowami: „Nie przejmuj się przesadzoną krytyką. Twój przyjaciel, Jimmy Carter”.
Mimo więc chwilowego skandalu, incydent zakończył się na szczęście tylko jako uroczyście wspominana anegdota w dziejach tłumaczeń ustnych, bez trwałego uszczerbku dla relacji USA-Polska. Jednak dla samego tłumacza była to gorzka lekcja – Seymour stracił szansę na karierę tłumacza prezydenckiego, a jego nazwisko na długo kojarzono głównie z tą wpadką.
Czego nas uczy ta historia? Przede wszystkim tego, że tłumaczenie ustne na wysokim szczeblu wymaga najwyższego profesjonalizmu. Tutaj nie ma miejsca na „jakoś to będzie”. Błędy tłumacza odbijają się bezpośrednio na osobie przemawiającej i mogą wywołać ogromne nieporozumienia lub ośmieszenie. Dlatego organizatorzy takich wydarzeń muszą zadbać o doświadczonych specjalistów i odpowiednie przygotowanie – tłumacz powinien wcześniej otrzymać tekst przemówienia, zapoznać się z akcentem mówcy, mieć komfortowe warunki pracy (Seymour tłumaczył w 25-stopniowym mrozie na lotnisku, co też nie pomogło). Z kolei tłumacz musi znać swoje ograniczenia: jeśli nie czuje się pewnie w danym języku lub tematyce, powinien odmówić zlecenia. Wreszcie, incydent z Warszawy pokazuje, że odrobina humoru i wyrozumiałości pomaga rozładować sytuację – tu akurat zarówno przywódcy, jak i sam Carter wykazali klasę, ratując twarz tłumacza. Jednak nie zawsze podobne wpadki kończą się tak łagodnie, dlatego lepiej im zapobiegać zawczasu.

3. Audiowizualne tłumaczenie filmu/serialu: „Squid Game” i utracone niuanse
Błędy zdarzają się także w przekładach audiowizualnych – czyli np. w napisach i dubbingu filmów oraz seriali. Często bywają zabawne (Internet pełen jest memów z dziwacznymi tłumaczeniami dialogów), ale czasem wywołują poważną dyskusję. Tak było w przypadku globalnego hitu Netflixa „Squid Game” (koreański serial „Gra w kalmara”), który podbił świat w 2021 roku. Miliony widzów spoza Korei oglądały go z napisami lub dubbingiem po angielsku i innych językach. Wkrótce jednak część widzów znających język koreański zaczęła alarmować: angielskie napisy są niedokładne, przez co gubią się ważne znaczenia i subtelności.
Sprawę nagłośniła m.in. mieszkająca w USA Koreanka, Youngmi Mayer, która w mediach społecznościowych punktowała rozbieżności. Zwróciła uwagę, że tłumaczenie angielskie spłaszczyło charakter jednej z bohaterek – Han Mi-nyeo. W koreańskim oryginale postać ta wysławiała się w specyficzny sposób, ujawniający jej niskie wykształcenie i porywczy charakter, ale w napisach po angielsku zostało to oddane jako dość ugrzeczniona i banalna mowa. W rezultacie zagraniczny widz otrzymywał inny obraz tej bohaterki niż widz koreański. Innym przykładem było słowo „gganbu” – istotny termin określający w dziecięcej grze partnera będącego „na dobre i na złe” (co odgrywa kluczową rolę fabularną w jednym z odcinków). W angielskich napisach „gganbu” przetłumaczono bardzo powierzchownie, tracąc emocjonalny ciężar tego konceptu dla koreańskiej widowni. Nawet tytuły gier zostały zmienione: np. koreańska wersja zabawy w ruchomy cel nosi nazwę nawiązującą do babci stojącej tyłem („Mugunghwa kkoci pieot seumnida” – co w dosłownym tłumaczeniu nie jest oczywiste dla obcokrajowca), ale angielskie napisy przełożyły to po prostu na „Red Light, Green Light” (czyli odpowiednik znanej na Zachodzie zabawy w „ciepło-zimno” z sygnalizatorem). Niby sens zachowany, ale umyka pewien kontekst kulturowy.
Konsekwencje: Dyskusja wokół jakości tłumaczenia „Squid Game” przybrała spore rozmiary. Fani zarzucali Netflixowi niedoinwestowanie w porządne tłumaczenie – skoro serial zyskał taką popularność, dlaczego jego napisy miałyby być zaledwie „w przybliżeniu” wierne? Zaczęto też mówić o szerszym problemie: czy platformy streamingowe, inwestując setki milionów dolarów w produkcje, oszczędzają jednocześnie na tłumaczach, co skutkuje obniżeniem jakości przekładu. W przypadku „Squid Game” te niedociągnięcia nie wpłynęły może na sukces komercyjny (serial i tak bił rekordy oglądalności), ale wywołały poczucie frustracji u części odbiorców oraz niezadowolenie widzów z Korei, którzy czuli, że świat nie do końca zrozumiał ich kulturowe odniesienia. Niektórzy komentatorzy posunęli się nawet do oskarżeń o „zubożenie przesłania” – np. wskazywano, że w angielskiej wersji Pakistańczyk Ali zwraca się do Koreańczyków per „sir” zamiast „boss”, co niby drobna różnica, ale zdaniem krytyków osłabiła antykapitalistyczny wydźwięk historii (bo w oryginale postać ta mówi do wszystkich grzecznie „boss”, co odzwierciedla społeczny dystans imigranta wobec Koreańczyków).
Netflix początkowo bronił się, że oferuje różne ścieżki napisów (osobno napisy „oryginalne” tłumaczone z języka koreańskiego i osobno tzw. napisy SDH będące transkrypcją dialogów z angielskiego dubbingu – stąd część osób mogła oglądać gorszą, uproszczoną wersję). Niemniej cała sytuacja uwidoczniła problem często pomijanego zawodu tłumacza napisów. Subtitlerzy (autorzy napisów) zaczęli głośniej mówić o swoich warunkach pracy: bardzo krótkim czasie na przekład, limitach znaków, niskich stawkach. Okazało się, że „zawaliła” nie tłumaczka, lecz system – ogromny popyt na przekłady audiowizualne idzie w parze z presją czasu i cięcia kosztów, co odbija się na jakości.
Czego nas uczy ta historia? Po pierwsze, że „diabeł tkwi w szczegółach” – w tłumaczeniu audiowizualnym jeden drobny błąd czy zły wybór słów może zmienić wydźwięk postaci albo sceny. Widz nieświadomy różnicy niczego nie zauważy, ale ten, kto zna język oryginału, poczuje się rozczarowany. Po drugie, uczy, że nie należy lekceważyć roli tłumaczy w sukcesie międzynarodowym filmu czy serialu. Gdy produkcja staje się globalnym fenomenem, dobra lokalizacja (czyli tłumaczenie dostosowane do odbiorcy, a nie tylko dosłowne) jest częścią tego sukcesu. Jeśli studio filmowe czy platforma oszczędzi na tłumaczeniu, może ucierpieć wizerunkowo – jak w przypadku „Squid Game”, gdzie dyskusja o napisach trochę zaburzyła świętowanie triumfu serialu. Wreszcie, sytuacja ta przypomina widzom, by mieć świadomość ograniczeń przekładu. Napisy są ograniczone czasem i miejscem na ekranie, nie zawsze oddadzą wszystko w 100%. Dlatego warto docenić, gdy są zrobione dobrze – a krytykować konstruktywnie, gdy coś jest nie tak. Dla tłumaczy zaś płynie nauka, by walczyć o lepsze warunki pracy i tłumaczyć możliwie wiernie przy zachowaniu kontekstu kulturowego. Bo jak powiedział zdobywca Oscara, koreański reżyser Bong Joon-ho: „Gdy pokonacie tę barierę jednego cala w postaci napisów, poznacie wiele wspaniałych filmów”. Trzeba tylko zadbać, by ten „jeden cal” był przekroczony bez potknięć.

4. Lokalizacja reklam: Parker Pen i niezamierzona „ciąża”
Świat marketingu jest usiany anegdotami o nietrafionych tłumaczeniach sloganów reklamowych. Głośne wpadki zdarzały się nawet największym markom, pokazując, że lokalizacja (czyli dostosowanie przekazu do lokalnego języka i kultury) to delikatna sztuka. Jedna z najsłynniejszych historii tego typu dotyczy firmy Parker Pen, znanego producenta eleganckich długopisów i piór. Parker chwalił się innowacyjnym produktem – piórem z atramentem „leak-proof”, które nie wylewało atramentu w kieszeni. W latach 50. XX wieku firma promowała ten atut hasłem: „It won’t leak in your pocket and embarrass you”, co można przetłumaczyć na polski: „Nie przecieknie w twojej kieszeni i nie wprawi cię w zakłopotanie”. Chodziło o uniknięcie plamy atramentu na ubraniu w kompromitującej sytuacji. Hasło było zgrabne, dowcipne i odniosło sukces na rynku amerykańskim.
Zachęcony tym Parker postanowił wejść ze swoim produktem na rynek Ameryki Łacińskiej. Oczywiście slogan należało przełożyć na hiszpański. I tu nastąpiła feralna pomyłka. Osoba odpowiedzialna za tłumaczenie najwyraźniej nie była świadoma tzw. fałszywych przyjaciół – słów w różnych językach, które brzmią podobnie, ale znaczą co innego. W oryginalnym sloganie kluczowe było słowo „embarrass” (wprawić w zakłopotanie, zawstydzić). W języku hiszpańskim istnieje bardzo podobne brzmieniowo embarazar, embarazo – i tłumacz uznał, że to właściwy odpowiednik. Niestety, embarazar po hiszpańsku oznacza „zajść w ciążę / zapłodnić”, a nie „zawstydzić”! W efekcie na plakatach reklamowych w krajach hiszpańskojęzycznych pojawiło się hasło w stylu: „Para evitar embarazo, use Parker…”, co w tłumaczeniu znaczy… „Aby uniknąć ciąży, używaj Parkera”!
Nietrudno sobie wyobrazić zdziwienie przechodniów widzących taki tekst obok zdjęcia pióra. Parker Pen miał chronić przed niechcianą ciążą? Oczywiście intencją było „uniknięcie kompromitacji” atramentową plamą, ale przekaz kompletnie się zniekształcił. Marka słynąca z eleganckich artykułów piśmienniczych nieoczekiwanie zasugerowała, że jej długopis działa jak środek antykoncepcyjny!
Konsekwencje: Cała kampania w Ameryce Łacińskiej obróciła się w żart. Parker zaliczył potężną wpadkę wizerunkową, stając się obiektem kpin. Przekaz reklamowy nie dość, że nie zachęcał do zakupu (bo niby w jaki sposób długopis miałby zapobiegać ciąży?), to jeszcze mógł być odebrany jako niesmaczny. Firma musiała w pośpiechu wycofywać niefortunne plakaty i poprawiać tłumaczenie sloganu na bardziej właściwe. W tamtych czasach wieści nie rozchodziły się może tak błyskawicznie jak dziś w dobie internetu, ale i tak z pewnością Parker poniósł straty finansowe z powodu konieczności przerobienia kampanii. Co ważniejsze, stał się przestrogą dla innych – od tej pory case „Parker Pen” jest niemal podręcznikowym przykładem, jak nie tłumaczyć dosłownie gry słów i jak fałszywi przyjaciele językowi mogą zrobić z firmy pośmiewisko.
Warto dodać, że Parker to nie jedyny, który się sparzył. Przykłady marketingowych gaf mnożą się przez lata: Pepsi przekonało się o tym w latach 60., gdy slogan „Come Alive! You’re in the Pepsi Generation” (dosł. „Ożyj! Jesteś w Pepsi Generacji”) w Chinach przełożono tak niefortunnie, że brzmiał jak „Pepsi przywróci do życia twoich przodków” – kampanię szybko przerwano ze zrozumiałych względów. Z kolei KFC na początku działalności w Azji musiało poprawiać swoje słynne hasło „Finger lickin’ good” („palce lizać”), które po chińsku wyszło coś w rodzaju „Zjedz sobie własne palce”. Marka samochodów Chevrolet długo będzie wspominać model Nova, którego nazwa w języku hiszpańskim brzmi identycznie jak wyrażenie „no va” – czyli „nie jedzie”. Choć legenda głosi, że Latynosi nie kupowali tego auta bo myśleli, że „nie jeździ”, to akurat mit – samochód się sprzedawał, ale marketingowcy i tak po fakcie pukali się w czoło, że nie przewidzieli takiej gry słów.
Czego nas uczy ta historia? Przykład Parker Pen (oraz inne wpadki reklamowe) uczą jednego: w tłumaczeniu marketingowym absolutnie nie wolno iść na żywioł ani polegać na dosłowności. Slogany, nazwy produktów, hasła – to często gry językowe, idiomy lub kulturwo specyficzne odniesienia. Tłumacz musi być bardzo czujny i kreatywny. Czasem najlepszym rozwiązaniem jest transkreacja, czyli stworzenie nowego hasła oddającego tę samą ideę, ale brzmiącego naturalnie i bez negatywnych skojarzeń w języku docelowym. Koniecznie trzeba unikać pułapek typu fałszywi przyjaciele (jak nieszczęsne embarazar vs embarrass), ale także sprawdzać, czy dane słowo nie ma jakiegoś drugiego, potocznego znaczenia w danym kraju. Prosty przykład: nazwa leków czy kosmetyków – firma Puffs musiała zmienić nazwę chusteczek w Niemczech, bo Puff oznacza tam dom publiczny. Marketerzy i tłumacze powinni więc ściśle współpracować, robić research kulturowy, a najlepiej konsultować przekłady ze native speakerami lokalnego języka. Wpadka Parker Pen kosztowała firmę pieniądze i reputację, ale dostarczyła reszcie świata cennej lekcji: „Sprawdź dwa razy, zanim puścisz slogan w obcy świat”.
Wybierasz się ze swoim "bąbelkiem" za granicę?
Sprawdź, czy lepiej zabrać ze sobą dowód osobisty czy paszport dla niemowlaka. W naszym artykule prezentujemy najważniejsze informacje, które każdy rodzic musi poznać przed wylotem!
5. Tłumaczenie techniczne: instrukcja, która sprowadziła katastrofę
Tłumaczenia techniczne – czyli wszelkie instrukcje obsługi, manuale urządzeń, specyfikacje techniczne – może nie trafiają na czołówki gazet tak często jak gafy dyplomatów czy reklamowe klopsy, ale tutaj również stawką bywa bezpieczeństwo, a nawet życie ludzkie. Niestety, przekonali się o tym boleśnie członkowie załogi włoskiego śmigłowca HH-3F Pelican, który rozbił się we Francji w 2008 roku. W katastrofie zginęło 8 osób. Śledztwo w sprawie przyczyn wypadku wykazało kilka czynników, a jednym z nich był błąd w tłumaczeniu instrukcji technicznej maszyny.
Historia przebiegała następująco: Wojskowy śmigłowiec ratowniczy włoskich sił powietrznych odbywał lot powrotny z misji. W pewnym momencie na panelu kontrolnym zaświeciła się lampka ostrzegawcza wskazująca spadek ciśnienia w jednym z wirników (łopat śmigła). Taka sygnalizacja zazwyczaj oznacza poważny problem i wymaga natychmiastowej reakcji – najlepiej awaryjnego lądowania celem kontroli usterki, zanim dojdzie do uszkodzenia wirnika. Załoga śmigłowca w pierwszej chwili podjęła właściwą decyzję – wylądowali na najbliższym lotnisku (w Dijon) w celu sprawdzenia sytuacji. Tam skonsultowali się z dokumentacją techniczną i instrukcją obsługi maszyny, starając się zinterpretować wskazania alarmu i zalecane procedury. I tu nastąpił tragiczny zwrot: instrukcja wprowadziła ich w błąd. Okazało się, że w przetłumaczonym na włoski manualu znajdował się nieprawidłowy przekład dotyczący tego alertu. Najprawdopodobniej błąd polegał na złym oddaniu stopnia krytyczności: być może komenda, która w oryginale (angielskim) brzmiała w stylu „nie kontynuować lotu przy zapalonej kontrolce X”, została przetłumaczona nieprecyzyjnie lub z błędnym czasownikiem, sugerującym że można kontynuować lot przez pewien czas. W efekcie załoga uznała, że ostrzeżenie nie jest na tyle pilne i podjęła decyzję o wznowieniu lotu do docelowej bazy, zamiast czekać na dokładną inspekcję techników na miejscu. Niestety, ostrzeżenie nie było fałszywe – problem z wirnikiem był realny. W trakcie dalszego lotu na skutek usterki urwana łopata wirnika zniszczyła śmigłowiec, doprowadzając do jego upadku i śmierci wszystkich na pokładzie.

Konsekwencje: W raporcie powypadkowym wprost wskazano, że jednym z czynników przyczyniających się do katastrofy był błąd w tłumaczeniu instrukcji technicznej. Gdyby załoga prawidłowo zrozumiała komunikat alarmowy i procedurę – zapewne nie wystartowaliby ponownie. Ten dramatyczny przykład uświadamia, że tłumacz techniczny bierze na siebie ogromną odpowiedzialność. Tu nie chodzi o ładny styl czy marketingową kreatywność, ale o absolutną dokładność i klarowność. Jedno pomylone słowo czy źle zinterpretowany termin techniczny może prowadzić do błędnych decyzji operacyjnych, które w konsekwencji powodują straty materialne, a co gorsza – ofiary w ludziach.
Co ważne, to nie jedyny przypadek, gdy błąd w przekładzie technicznym okazał się kosztowny. W świecie lotniczym i kosmicznym znajduje się nawet bardziej znany „anty-przykład”: NASA w 1999 roku utraciła sondę Mars Climate Orbiter wartą 125 milionów dolarów, bo jedna grupa inżynierów posługiwała się w obliczeniach jednostkami imperialnymi (funt-siła), a inna metrycznymi (niutonami). W rezultacie, na skutek niewłaściwego „tłumaczenia” jednostek przy wymianie danych między oprogramowaniem, sonda znalazła się na złej trajektorii i spłonęła w atmosferze Marsa. Choć to akurat błąd konwersji jednostek, często mówi się o nim metaforycznie jak o „błędzie tłumaczenia” – istota problemu jest bowiem podobna: brak precyzji i sprawdzenia, czy obie strony mówią tym samym językiem (czy to dosłownie językiem naturalnym, czy „językiem” miar).
Czego nas uczy ta historia? Lekcja jest prosta i surowa: w tłumaczeniach technicznych nie ma miejsca na pomyłki. Tłumacz musi doskonale rozumieć materiał wyjściowy i mieć odpowiednią wiedzę fachową, albo konsultować się ze specjalistami. Każde zdanie instrukcji powinno być sprawdzone pod kątem zgodności z oryginałem, bo od tego może zależeć czyjeś bezpieczeństwo. Firmy produkujące sprzęt muszą inwestować w profesjonalne tłumaczenia techniczne i wielostopniową kontrolę jakości (np. przegląd tłumaczenia przez drugiego tłumacza lub eksperta technicznego). Ta inwestycja jest niczym w porównaniu z potencjalnymi stratami finansowymi, prawnymi i wizerunkowymi po wypadku spowodowanym złym tłumaczeniem. Przykład włoskiego śmigłowca pokazuje też, że tłumacze powinni mieć świadomość konsekwencji swojej pracy – nie jest przesadą powiedzieć, że od ich poprawności zależy zdrowie i życie ludzi. Dlatego branża powinna dążyć do najwyższych standardów i nie bać się korzystać z zasady ograniczonego zaufania: jeśli coś w tłumaczeniu instrukcji budzi wątpliwości, lepiej to zweryfikować u źródła, niż zakładać, że „pewnie jest dobrze”.

6. Tłumaczenie dyplomatyczne: „Mokusatsu” – fatalne niezrozumienie, które kosztowało życie tysięcy
W żadnej innej dziedzinie słowa nie ważą tak dużo, jak w dyplomacji – zwłaszcza w czasie konfliktów zbrojnych. Historia zna przypadki, gdy błędna interpretacja jednego słowa czy zdania zaogniła sytuację międzynarodową. Najbardziej dramatycznym przykładem jest chyba incydent z końca II wojny światowej, kiedy to mistranslacja japońskiego słowa „mokusatsu” mogła przyczynić się do podjęcia decyzji o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę.
Jest lipiec 1945 roku. Wojna na Pacyfiku dobiega końca, ale Japonia wciąż się nie poddaje. USA i alianci wystosowali tzw. Deklarację Poczdamską – ultimatum wzywające Japonię do bezwarunkowej kapitulacji, grożące „szybką i całkowitą zagładą” w razie odmowy. W Tokio rząd cesarski naradzał się, jak zareagować. Premier Kantarō Suzuki stanął przed trudnym wyborem: poddać kraj (co było wstydem nie do pomyślenia w japońskiej kulturze honoru) czy brnąć dalej, ryzykując totalną klęskę. Postanowił kupić trochę czasu. 28 lipca 1945 r. na konferencji prasowej Suzuki został zapytany o stanowisko wobec ultimatum. Odpowiedział jednym, krótkim słowem: „Mokusatsu.”
I tu zaczyna się językowy dramat. Słowo mokusatsu w języku japońskim dosłownie znaczy „zabić milczeniem” (od znaków kanji: „cisza” + „zabić”), co można rozumieć dwojako. Może znaczyć „wstrzymać się od komentarza”, czyli przeczekać bez udzielania odpowiedzi – pozostawić sprawę bez komentarza. Ale może też znaczyć „potraktować coś z pogardą, ignorować” – czyli zlekceważyć. Wszystko zależy od kontekstu i intencji mówiącego. Premier Suzuki najprawdopodobniej miał na myśli to pierwsze: że na razie nie będzie komentował ultimatum, potrzebuje czasu, więc alianci powinni czekać na formalną odpowiedź. Jednak japońskie agencje prasowe, przekazując tę wypowiedź do świata, użyły tłumaczenia, które sugerowało tę drugą interpretację – że rząd Japonii ignoruje ultimatum, uznając je za nie warte komentarza. W anglojęzycznych depeszach z Tokio pojawiło się stwierdzenie, że deklaracja Poczdamska została przez premiera odrzucona i zlekceważona.
Konsekwencje: Dla aliantów była to jasna wiadomość – Japonia mówi „nie, nawet nie będziemy tego roztrząsać”. Amerykańska prasa grzmiała nagłówkami o wyniosłym odrzuceniu warunków kapitulacji przez Japończyków. Prezydent Harry Truman i jego doradcy, którzy i tak skłaniali się ku użyciu nowej straszliwej broni, odebrali to jako potwierdzenie, że negocjacje nie mają sensu. W ciągu niespełna dwóch tygodni zapadła decyzja: użyć bomby atomowej, by zmusić Japonię do kapitulacji. 6 sierpnia 1945 roku Hiroszima została zniszczona przez pierwszą w historii bombę nuklearną zrzuconą w warunkach wojennych. Zginęło ponad 100 tysięcy ludzi (w większości cywilów), miasto przestało istnieć. Kilka dni później podobny los spotkał Nagasaki. Japonia skapitulowała 15 sierpnia 1945 r., ale był to straszliwie krwawy finał wojny.
Czy gdyby słowo mokusatsu zostało inaczej zinterpretowane lub lepiej wytłumaczone aliantom, losy potoczyłyby się inaczej? Trudno wyrokować. Niektórzy historycy uważają, że bomba i tak zostałaby użyta, bo USA chciały pokazać swoją siłę i zakończyć wojnę szybko, zanim ZSRR wkroczy do Japonii. Inni jednak wskazują, że mokra trzcina nie złamałaby się, gdyby nie ten przekład: gdyby Suzuki jasno zakomunikował „bez komentarza” (np. używając jednoznacznego sformułowania), może alianccy przywódcy daliby jeszcze kilka dni na podjęcie decyzji przez Tokio. Sam fakt, że po latach ta sytuacja jest przytaczana w niezliczonych publikacjach jako „najtragiczniejsza pomyłka tłumaczeniowa w historii”, pokazuje, jak silnie działa na wyobraźnię związek między nieporozumieniem językowym a katastrofą nuklearną.
Czego nas uczy ta historia? Przede wszystkim tego, że w tłumaczeniach dyplomatycznych i politycznych precyzja i zrozumienie kontekstu są absolutnie kluczowe. Tłumacz musi znać nie tylko język, ale i intencje mówiącego, a także wrażliwość odbiorcy. Czasem warto dopytać nadawcę, co dokładnie chce przekazać – bo lepiej chwilę wyjaśnić niż potem żałować. Mokusatsu uczy też pokory: nie każde słowo da się przełożyć jeden do jednego bez utraty niuansu. Często pojawiają się wyrażenia wieloznaczne czy idiomy, które trzeba przełożyć opisowo lub z komentarzem, by uniknąć opacznego zrozumienia. Wreszcie, to przestroga dla przywódców i mediów: jedno źle zinterpretowane oświadczenie może rozpalić konflikt, więc może czasem warto poszukać dodatkowego potwierdzenia zamiast opierać się na pierwszym tłumaczeniu z agencji. Ta dramatyczna anegdota – choć dotycząca innej epoki – do dziś przypomina tłumaczom, by uważać na dwuznaczności, a decydentom, by słuchać uważnie i potwierdzać krytyczne komunikaty. Cena błędu bywa niewyobrażalna

7. Tłumaczenie maszynowe: gdy automat przekłada przemówienie
W ostatnich latach coraz częściej w rozmowach o przyszłości tłumaczeń pojawia się sztuczna inteligencja i tłumaczenie maszynowe. Narzędzia typu Google Translate osiągnęły już całkiem niezły poziom w prostych zastosowaniach, co kusi niektórych, by powierzać im poważniejsze zadania. Jednak spektakularne wpadki pokazują, że poleganie wyłącznie na maszynie bywa ryzykowne. Przykładem jest sytuacja z 2016 roku, kiedy to premier Kanady Justin Trudeau wygłosił przemówienie częściowo po francusku podczas wizyty w Białym Domu, a amerykańska telewizja ABC News postanowiła skorzystać z automatycznego tłumaczenia na angielski w czasie rzeczywistym. Efekt? Widzowie przed telewizorami przecierali oczy ze zdumienia, bo według napisów wygenerowanych przez komputer Trudeau mówił coś o… „nazistowskich rundach”, „dworcach kolejowych w Motoroli” i „nas, starych facetach”, a nawet wspomniał enigmatycznie o „okładach z lodu”. Brzmiało to kompletnie bez sensu.
Oczywiście żadne z tych kuriozalnych sformułowań nie padło naprawdę z ust premiera Kanady. Trudeau mówił po prostu po francusku o czymś zupełnie normalnym – m.in. o „nos aînés” (naszych seniorach, starszyźnie) oraz o współpracy gospodarczej (prawdopodobnie padła nazwa firmy „Motorola” w innym kontekście, czy określenia typu „réseaux” które mogły zostać przekręcone). Niestety, automatyczny system tłumaczący nie nadążył za kontekstem i fonetyką. Błędnie rozpoznał słowa (np. „nos aînés” rozumiało jako „Nazi” coś tam; fragment o „chemins de fer” – kolejach – zamienił na „railroad stations” ale z dodatkiem „Motorola” wskutek jakiegoś szumu), a potem równie błędnie je przetłumaczył na angielski. Ponieważ tłumaczenie odbywało się na żywo, nikt po stronie realizatora nie zdążył tego skorygować od razu. W efekcie widzowie otrzymali absurdalny przekaz, który wprawdzie dało się rozpoznać jako błąd techniczny, ale jednak rzucał cień na całe wydarzenie.
Konsekwencje: ABC News musiało się później tłumaczyć z tej wpadki, zrzucając winę na zawodny algorytm. Dla Trudeau była to pewnie drobna wpadka wizerunkowa (jego pierwsze przemówienie transmitowane szeroko w USA, a tu takie zamieszanie), choć zapewne większość osób zorientowała się, że to wina tłumaczenia, a nie jego słów. Jednak sytuacja posłużyła za ostrzeżenie przed ślepą wiarą w automatyczne translatory. Komputery, mimo coraz lepszych algorytmów, wciąż nie radzą sobie dobrze z kontekstem, metaforą, homonimami, akcentem czy zakłóceniami dźwięku. Zwłaszcza przy tłumaczeniu mowy na żywo – to niezwykle złożone zadanie, z którym nawet ludziom bywa ciężko, a co dopiero maszynie. W przypadku Trudeau skończyło się na śmiechu i lekkim zażenowaniu realizatorów. Ale nietrudno wyobrazić sobie poważniejsze następstwa: gdyby np. w ważnej depeszy dyplomatycznej maszynowy tłumacz przekręcił jakieś słowo na obraźliwe, mógłby wybuchnąć kryzys. Zresztą, do podobnej sytuacji niemal doszło na Facebooku w 2017 roku, kiedy automatyczne tłumaczenie arabskiego postu pewnego Palestyńczyka przekłamało frazę „Dzień dobry” na „Zaatakuj ich” – izraelskie służby zatrzymały człowieka, podejrzewając planowanie zamachu, dopiero po czasie odkryto błąd algorytmu.
Czego nas uczy ta historia? Uczy nas, że choć technologia tłumaczeniowa poczyniła olbrzymie postępy, wciąż potrzebujemy ostrożności i ludzkiego nadzoru. Tłumaczenie maszynowe sprawdza się przy prostych, nieformalnych zadaniach – np. żeby zrozumieć ogólny sens maila w obcym języku lub przetłumaczyć pojedyncze słówko. Ale poleganie na nim w sytuacjach oficjalnych, na żywo, bez korekty człowieka, to proszenie się o kłopoty. Przykład przemówienia Trudeau pokazuje, że automaty mogą generować kompletnie niezrozumiałe lub kompromitujące bzdury, jeśli trafią na coś, czego nie „przewidziały” w swoim modelu. Lekcja dla mediów i wszystkich korzystających z takich narzędzi jest jasna: tłumaczenie maszynowe wymaga weryfikacji. Dobrze wyszkolony tłumacz (czy choćby bilingual speaker) szybko wyłapie i poprawi nonsensy, które wygeneruje algorytm. Dlatego najlepsze podejście na dziś to łączenie możliwości maszyny z rozumem człowieka – tzw. post-editing, czyli poprawianie tekstu maszynowo przetłumaczonego przez żywego tłumacza. W przeciwnym razie, jeśli zdani jesteśmy wyłącznie na łaskę komputerowych „domyślaczy”, możemy kiedyś srogo się zdziwić. Historie o tym, jak „duch ochoczy, ale ciało mdłe” zamieniło się automatycznie na „wódka dobra, lecz mięso zepsute” krążyły już w latach 60. jako żart pokazujący ograniczenia ówczesnych translatorów. Jak widać, mimo XXI wieku i sztucznej inteligencji – duch wciąż bywa ochoczy, ale sens potrafi się zepsuć. Warto o tym pamiętać.

8. Tłumaczenie sądowe/medyczne: „Intoxicado” – za jedno słowo zapłacił zdrowiem
Na koniec przykład z dziedziny tłumaczeń ustnych w sytuacjach życia i śmierci – czyli tłumaczenia medycznego i sądowego. To obszar, w którym stawką bywa ludzkie zdrowie, dlatego błędy mogą mieć dramatyczne skutki prawne i etyczne. Historia Williego Ramireza jest tu często przywoływana jako przestroga. Willie Ramirez był 18-letnim chłopakiem z rodziny kubańskich imigrantów w USA. W styczniu 1980 roku trafił nieprzytomny do szpitala na Florydzie – zapadł w śpiączkę nagle, a jego przerażona rodzina, mówiąca głównie po hiszpańsku, próbowała wyjaśnić lekarzom okoliczności. Bliscy podejrzewali, że coś, co zjadł albo wypił, mogło mu zaszkodzić – może zatrucie pokarmowe lub reakcja na jakieś lekarstwo. W rozmowie z personelem użyli hiszpańskiego słowa „intoxicado”, chcąc zasugerować, że chłopak mógł być podtruty, odurzony czymś zepsutym. Niestety, w szpitalu nie było dostępnego profesjonalnego tłumacza medycznego, więc za przekład zabrał się ktoś z personelu dwujęzycznego, prawdopodobnie pielęgniarka lub sanitariusz.
I tu wydarzyła się tragiczna pomyłka: osoba tłumacząca uznała, że „intoxicado” to po prostu „intoxicated” po angielsku, czyli „odurzony narkotykami lub alkoholem” – mówiąc kolokwialnie, naćpany lub pijany. Przekazała więc lekarzom informację, że rodzina twierdzi, iż Willie się odurzył. Ci zaś spojrzeli na pacjenta – młody Latynos, nieprzytomny – i uznali, że najbardziej prawdopodobne jest przedawkowanie narkotyków lub jakichś używek. Zaczęli leczyć go zgodnie z procedurami dla zatrucia substancjami psychoaktywnymi, szukali toksyn w organizmie. Niestety, prawdziwa przyczyna była zupełnie inna: Willie miał wylew krwi do mózgu (udar krwotoczny). Każda minuta zwłoki w prawidłowym rozpoznaniu oznaczała nieodwracalne uszkodzenia tkanki mózgowej. Lekarze przez kilkadziesiąt godzin podążali błędnym tropem, zanim w końcu wykonano badania neurologiczne i odkryto właściwy problem. Wtedy było już za późno na skuteczne leczenie. Młody mężczyzna przeżył, ale z powodu rozległego uszkodzenia rdzenia kręgowego został trwale sparaliżowany od szyi w dół – stał się czterokończynowym paralitykiem (tetraplegikiem).
Konsekwencje: Życie Williego i jego rodziny zostało zrujnowane. Wszystko przez jedno słowo oddane nieprecyzyjnie. Trzeba tu wyjaśnić, że „intoxicado” w hiszpańskim ma szersze znaczenie niż angielskie „intoxicated”. Oznacza ogólnie „być pod wpływem jakiejś toksyny” – równie dobrze może to być zatrucie pokarmowe, jak i przedawkowanie narkotyków, nie przesądza o rodzaju substancji. Natomiast w języku angielskim słowo „intoxicated” używane jest głównie w kontekście alkoholu lub narkotyków. Tłumacz nie uwzględnił tej różnicy kulturowo-językowej i wybrał najbliższy brzmieniowo odpowiednik, który jednak niósł inne znaczenie. Ten pozornie drobiazgowy błąd miał skutki dramatyczne. Rodzina Ramireza wytoczyła proces o błąd w sztuce lekarskiej. Ostatecznie szpital i ubezpieczyciele zgodzili się na ugodę, wypłacając poszkodowanemu ogromne odszkodowanie. Podaje się, że koszty wyniosły około 71 milionów dolarów – kwota obejmowała dożywotnią opiekę medyczną dla Williego i zadośćuczynienie za krzywdę. To jeden z najczęściej cytowanych przykładów, jak kosztowny może być błąd tłumacza – i to zarówno w kategoriach ludzkich (zdrowie i cierpienie pacjenta), jak i finansowych dla systemu opieki zdrowotnej.
Historia Williego Ramireza stała się kamieniem milowym w uświadamianiu konieczności profesjonalnego tłumaczenia w medycynie. Wiele szpitali w USA po tym przypadku zmieniło swoje procedury: zaczęto domagać się obecności certyfikowanych tłumaczy medycznych przy komunikacji z pacjentami nieanglojęzycznymi, szkolono personel co do różnic językowych (np. uczulając, że „intoxicado” to nie to samo co „intoxicated”!). Z czasem wprowadzono przepisy (np. w niektórych stanach i na mocy ustawy Affordable Care Act) zobowiązujące placówki służby zdrowia do zapewniania tłumaczeń i tłumaczy dla pacjentów mówiących innymi językami.
Czego nas uczy ta historia? Ten przypadek to mocne przypomnienie, że w tłumaczeniach medycznych i prawniczych nie ma miejsca na amatorszczyznę. Gdy w grę wchodzi ludzkie życie albo sprawiedliwość sądowa, konieczny jest tłumacz z odpowiednimi kwalifikacjami, znający terminologię i różnice kulturowe. Personel medyczny nie może „sobie radzić” za pomocą łamanej znajomości języka czy przez członków rodziny pacjenta (bo to też rodzi ryzyko przekłamań z niewiedzy albo z chęci ochrony chorego). Profesjonalny tłumacz ustny powinien być standardową częścią zespołu opieki, tak jak dostęp do lekarza specjalisty. Lekcja dla placówek jest również ekonomiczna: zatrudnienie tłumacza to koszt nieporównywalnie mniejszy niż milionowe odszkodowania za błąd. Z kolei tłumacze powinni zdawać sobie sprawę z ciężaru odpowiedzialności – muszą ciągle doskonalić znajomość terminów, dopytywać lekarzy gdy coś jest niejasne, i nigdy nie zgadywać. Nawet jeśli pewne słowo wydaje się oczywiste, warto zweryfikować jego znaczenie w danym kontekście. Przypadek „intoxicado” wszedł do kanonu studiów nad tłumaczeniami jako przykład fałszywego przyjaciela między językiem hiszpańskim a angielskim, który w wyjątkowo tragiczny sposób zademonstrował swoją zdradliwość. Dzięki temu dziś wielu tłumaczy medycznych jest czujniejszych, a szpitale lepiej przygotowane. Szkoda tylko, że musiało dojść do takiej tragedii, by wyciągnąć te wnioski.
Podsumowanie - czyli czego możemy się nauczyć zwpadek tłumaczeniowych?
Przyjrzeliśmy się ośmiu różnym historiom – zabawnym, strasznym, pouczającym – które łączy jedno: w ich centrum stoi błąd tłumaczenia. Każda z tych wpadek wydarzyła się w innym obszarze życia, od sal konferencyjnych po sale operacyjne, od popkultury po arenę międzynarodowej polityki. Wszystkie jednak pokazują, że tłumaczenie to coś więcej niż tylko zamiana słów z jednego języka na drugi. To sztuka rozumienia intencji, kontekstu i subtelności. To odpowiedzialność za przekaz i skutki, jakie on wywoła.
Z tych historii płynie kilka uniwersalnych lekcji:
Po pierwsze, precyzja i jakość mają znaczenie. Nieważne, czy tłumaczymy traktat pokojowy, instrukcję obsługi czy slogan reklamowy – drobny błąd może spowodować lawinę problemów. Dlatego tak ważne jest korzystanie z usług profesjonalistów, którzy mają wiedzę i doświadczenie. Dla klientów (czyli firm, instytucji, pacjentów) lekcja jest taka: nie warto oszczędzać na tłumaczeniu. Koszt dobrego przekładu jest nieporównywalnie mniejszy niż koszt złego przekładu, gdy trzeba naprawiać szkody wizerunkowe, finansowe czy prawne.
Po drugie, kontekst kulturowy bywa kluczem. Tłumacz musi być niejako ambasadorem między kulturami – wiedzieć, że jedno słowo ma inne konotacje w danym języku (np. nieszczęsne „embarrass” vs „embarazar”), że pewnych rzeczy nie tłumaczy się dosłownie, bo wywołają śmiech lub obrazę. Każdy przekład wymaga chwili zastanowienia: czy odbiorca z innego kraju zrozumie to tak, jak zamierza nadawca? Jeśli nie, trzeba poszukać innego rozwiązania. W dobie globalizacji wiele marek i polityków nauczyło się tego już na własnych błędach – lepiej jednak uczyć się na cudzych, zanim samemu popełni się gafę.
Po trzecie, technologia to pomoc, nie panaceum. Tłumaczenie maszynowe i inne narzędzia komputerowe są wspaniałe, gdy używa się ich z rozwagą. Przyspieszają pracę, umożliwiają komunikację tam, gdzie w ogóle nie byłaby możliwa. Ale – przynajmniej na obecnym etapie rozwoju – nie zastępują myślącego człowieka. Historie takie jak przemówienie Trudeau czy wpadka Facebooka z automatycznym tłumaczeniem pokazują, że bez kontroli jakości może być groźnie lub śmiesznie (albo jedno i drugie). Przyszłość tłumaczeń zapewne przyniesie coraz lepsze algorytmy, ale odpowiedzialność i tak spoczywa na ludziach, by upewnić się, że sens pozostał ten sam.
Po czwarte, uczmy się na błędach. Każda z opisanych wpadek, choć kosztowna, czegoś nas nauczyła. Dzięki Carterowi w Polsce wiemy, że tłumacz musi być przygotowany i doświadczony. Dzięki „mokusatsu” wiemy, że nie wolno zostawiać dwuznaczności. Dzięki Parker Pen wszyscy marketerzy wiedzą już, że trzeba badać znaczenie słów lokalnie. Dzięki tragedii Williego Ramireza szpitale na całym świecie przykładają większą wagę do komunikacji z pacjentem w jego języku. Każdy błąd tłumaczeniowy, zwłaszcza słynny, staje się przestrogą i cenną lekcją dla branży.
Na koniec warto podkreślić pozytywny aspekt: ogromna większość tłumaczeń, które odbywają się codziennie – od instrukcji naszych telefonów po przemówienia na arenie ONZ – przebiega bezbłędnie. Kiedy tłumaczenie jest dobre, często w ogóle nie zwracamy na nie uwagi, bo komunikacja po prostu działa. Słynne wpadki są wyjątkiem, który potwierdza regułę, ale też przypomina, jak ważna jest praca tłumacza. Dlatego następnym razem, gdy przeczytamy świetnie przełożoną książkę czy zrozumiemy przemówienie zagranicznego gościa, warto pomyśleć z wdzięcznością o tym niewidocznym bohaterze w słuchawkach lub za biurkiem. A jeśli zdarzy się potknięcie – cóż, miejmy nadzieję, że skończy się tylko na śmiechu, a nie tragedii. Bo jak widzieliśmy, słowa mają moc – i w dobrym, i w złym tłumaczeniu. Ważne, by wykorzystywać tę moc z rozwagą.
Jeżeli szukasz profesjonalnego tłumacza, którego przed wpadkami tłumaczeniowymi chroni nie tylko wieloletnie doświadczanie ale również sztab korektorów, uzbrojonych po zęby w czerwone długopisy i słowniki – dobrze trafiłeś! Zamów tłumaczenie przysięgłe online na PRZYSIEGLE.ONLINE